Postulat podniesienia wieku emerytalnego ma zupełnie inny wymiar w Polsce i w innych krajach europejskich. Choć świadczenie we Francji czy w Niemczech jest w pewnym stopniu powiązane z wcześniejszymi zarobkami, to jego wysokość nie zależy ani od oczekiwanej długości życia na emeryturze ani od czasu, w trakcie którego gromadzone były środki. Pod tym względem polski system emerytalny bardziej przypomina system kapitałowy niż bismarckowski system przywilejów emerytalnych.
Pominąwszy grupy uprzywilejowane (których niestety wciąż jest sporo) oraz zaszłości z poprzedniego systemu (obowiązującego przed 1999 rokiem) gromadzenie środków na emeryturę wygląda następująco. Od wynagrodzenia odprowadzana jest co miesiąc składka, która dopisywana jest na indywidualne konto w ZUS. Rachunek, na który trafiają środki jest oprocentowany i to jak dotąd całkiem wysoko (około 3,5% w skali roku i to realnie). W momencie przejścia na b na podstawie wartości środków „zgromadzonych” na wirtualnym rachunku w ZUS wyliczane jest dożywotnie świadczenie. Metoda, którą się stosuje jest bardzo prosta: zgromadzony kapitał dzielony jest przez oczekiwaną długość życia emeryta. Od momentu wypłaty świadczenia utrzymywana jest jego realna wartość – co roku rewaloryzowane jest ono o inflację.
Sytuacja obywatela przypomina tą, w której sam oszczędzałby na emeryturę. Im więcej zarabia, tym więcej zgromadzi. Im dłużej pracuje tym dłużej zgromadzone środki „leżą” na oprocentowanym rachunku w ZUS, przez co ich wartość w momencie przejścia na emeryturę jest większa. Ponadto im później zdecyduje się przejść na emeryturę tym świadczenie jest wyższe z tytułu tego, że mniej mu statystycznie pozostało lat na pobieranie świadczenia. Czy można więc utrzymywać, że nie ma bodźców do przechodzenia na emeryturę raczej później niż wcześniej?
Spójrzmy na przykład na osobę, która zaczęła pracować w wieku 25 lat i wpadła na pomysł przejścia na emeryturę po piętnastu latach pracy. Załóżmy, że na koncie w ZUS odłożyła 100 tys. zł. Na jaką pozwoliłoby jej to emeryturę? Jeśli oczekiwana długość życia po dożyciu 40 lat to 80 lat, emerytura wyniosłaby 208 zł miesięcznie. W tej sytuacji raczej nikt by się na takie posunięcie nie zdecydował. Dlatego też nie ma właściwie powodu, by go zabraniać.
Oprócz może jednego. Państwo gwarantuje każdemu minimalny poziom emerytury. W tej chwili jest to 635 zł, co oznacza konieczność dopłaty ponad 400 zł miesięcznie z kasy państwa do przykładowej przedwczesnej emerytury. Szacuje się, że w 2050 roku przy dzisiejszych zasadach pobierania świadczeń ponad 40% kobiet otrzymywałoby minimalną emeryturę współfinansowaną z budżetu. Podniesienie wieku emerytalnego zaś w znacznej mierze zniosłoby konieczność dopłacania do minimalnych emerytur.
Ten problem można jednak rozwiązać inaczej. Wystarczy umieścić w systemie warunek minimalnego kapitału zgromadzonego w ZUS uprawniający do przejścia na emeryturę. Wiek emerytalny ostałby się jedynie jako granica, po przekroczeniu której obywatele uprawnieni byliby do minimalnej emerytury nawet jeśli nie zdołaliby na nią uzbierać. Wcale nie jest powiedziane, że musiałoby to być 67 lat. Poza tym kontekstem pojęcie „wieku emerytalnego” straciłoby jakikolwiek sens.
Co zyskujemy przyjąwszy takie rozwiązanie? Przede wszystkim wszyscy, którzy nie czują się na siłach nie będą zmuszeni do pracy. Nie ma potrzeby zmuszać kogoś, kto bardzo ciężko pracował przez pierwsze dwadzieścia pięć lat życia musiał pracować aż do osiągnięcia 67 lat. Nic nie stoi na przeszkodzie, by sam przyznał sobie „przywilej” emerytalny i wycofał się z życia zawodowego, jeśli zgromadził środki pozwalające na życie na zadowalającym go poziomie. Ważne tylko, by konstrukcja systemu emerytalnego nie promowała dodatkowo takich zachowań. Za to, że pracownik traci swoje zdrowie, płacić powinna mu zatrudniająca go firma, a nie podatnicy, którzy przecież nie kupują wytwarzanego przezeń produktu.
Również problem aktywizacji zawodowej osób w wieku okołoemerytalnym znajduje lepsze alternatywne rozwiązanie niż administracyjny nakaz. W systemie z minimalnym kapitałem zniesiony zostałby bowiem sztywny podział na emerytów i nieemerytów. Zniesiony zostałby więc okres ochronny uniemożliwiający zwolnienie na 4 lata przed emeryturą, przez który ludziom po pięćdziesiątce tak trudno jest teraz znaleźć pracę. Każdy sam decydowałby bowiem o momencie przejścia na emeryturę – pracodawca nawet nie musiałby o tym wiedzieć.
Warto by połączyć taką reformę ze zniesieniem zupełnie bezpodstawnych w naszym systemie ograniczeń jeśli chodzi o pracę osób pobierających świadczenia emerytalne. Emeryci nie powinni być też zmuszani do opłacania składek, z których i tak nie otrzymają żadnych świadczeń (na przykład składki rentowej – emeryt nie może być rencistą).
W sytuacji zostawienia decyzji emerytalnej w rękach obywateli, od państwa należałoby wymagać poprawy polityki informacyjnej. Kroki w celu lepszego uświadomienia społeczeństwa, jak działa system emerytalny, warto podjąć tak czy inaczej – niezależnie od tego w jakim kierunku pójdą reformy. Na stronie internetowej ZUS powinna być możliwość łatwego sprawdzenia, ile wynoszą zgromadzone przez obywatela środki i ile wyniosłoby świadczenie w zależności od momentu przejścia na emeryturę. Ujawniony powinien też zostać prognozowany wskaźnik oprocentowania składek na kontach w ZUS. Znając ten parametr łatwo byłoby ustalić, ile trzeba jeszcze pracować, by zarobić na emeryturę na pożądanym poziomie. Dzisiejsza sytuacja, w której rząd traktuje niski wiek emerytalny jak przywilej, który należy ze względu na dobro przyszłych pokoleń odebrać, rodzi tylko więcej nieporozumień na temat emerytur.
Maciej Bitner
Wealth Solutions