- Reklama -
poniedziałek, 25 listopada 2024
- Reklama -
Więcej
    Strona głównaPrawoWszyscy jesteśmy anonimowi

    Wszyscy jesteśmy anonimowi

    Zna­le­zie­nie akty­wi­sty ruchu Ano­ny­mous jest o tyle trudne, że każdy może powie­dzieć, iż nim jest. Co cie­kawe, ktoś taki będzie miał rację, pod warun­kiem, że repre­zen­tuje pewne ide­ały Ano­ni­mo­wych (np. w zakre­sie wol­no­ści oby­wa­tel­skich i prawa do prze­twa­rza­nia oraz roz­po­wszech­nia­nia infor­ma­cji). W prak­tyce jed­nak nie ist­nieje byt mate­rialny, nawet kolek­tywny, któ­rego można byłoby nazwać Ano­ny­mous, bo po pierw­sze ano­ni­mo­wym się bywa, a nie jest wiecz­nie, a po dru­gie jest to raczej rola spo­łeczna niż okre­ślona grupa.

    Ano­ny­mous – nawa ano­ni­mo­wego ruchu – czer­pie wła­śnie z tego, że two­rzą go nie­znani, zmie­nia­jący się ludzie, któ­rych łączą nie wspólni zwierzch­nicy, lecz prze­sła­nie i spon­ta­nicz­nie powsta­jące dzia­ła­nia. Ciężko więc nazwać ich grupą w sen­sie orga­ni­za­cyj­nym czy tery­to­rial­nym. Odszu­ka­nie kogoś przy­na­le­żą­cego jest bar­dzo łatwe i bar­dzo trudne za razem. Wystar­czy wspól­nota wystar­cza­jąco bystrych zna­jo­mych, czy nawet jedna osoba, która potrafi pod­ję­tym dzia­ła­niem zwró­cić uwagę mediów, pod­pi­su­jąc się jako Anonymous.

    Ano­ni­mowi to my
    Tak naprawdę histo­ria Ano­ny­mous, to histo­ria każ­dego z nas – w chwi­lach, w któ­rych nikt nie obser­wuje, nie zagląda przez ramię. Można powie­dzieć, że powsta­nie Ano­ni­mo­wych to spon­ta­niczna reak­cja na postę­pu­jącą glo­ba­li­za­cję wła­dzy i kapi­tału. Coraz czę­ściej spo­ty­kamy się z ano­ni­mowo zarzą­dza­nymi bytami gospo­dar­czymi (spółki akcyjne i mię­dzy­na­ro­dowe kor­po­ra­cje), dosta­jemy urzę­dowe posta­no­wie­nia ano­ni­mo­wego autor­stwa (choć pod­pi­sane i opie­czę­to­wane pseu­do­ni­mami posłań­ców tzw. dobra publicz­nego). W końcu przy­cho­dzi nam przyj­mo­wać obo­wiązki od dalece nie­zna­nych, pra­wie ano­ni­mo­wych, decy­den­tów z Bruk­seli a cza­sem z Waszyng­tonu – gdy w naszym imie­niu pod­pi­sy­wane są trak­taty i poro­zu­mie­nia. W takim rozu­mie­niu ano­ni­mo­wo­ści cho­dzi nie o oso­bi­stą bez­i­mien­ność, lecz o zwierzch­ni­cze encje, pań­stwowe lub pry­watne, z któ­rymi nie mamy bez­po­śred­niego kon­taktu, lecz nasze życia zależą od ich dzia­ła­nia i sto­sunku do nas – jed­no­stek „sta­ty­stycz­nych”. Wykształ­ce­nie się ponad­pań­stwo­wych ruchów oby­wa­tel­skich było więc tylko kwe­stią czasu, bo każdy połą­czony sys­tem dąży do równowagi.

    Posłu­gi­wa­nie się przez oby­wa­teli pseu­do­ni­mami czy ano­ni­mami w kon­tak­cie ze sobą czy z insty­tu­cjami, przed­sta­wia się cza­sem w nega­tyw­nym świe­tle. Naj­czę­ściej pada zarzut, że ludzie tacy zapewne mają coś do ukry­cia, więc pew­nie zro­bili (lub chcą zro­bić) coś złego. Pomi­ja­jąc oczy­wi­sty błąd tej impli­ka­cji (można prze­cież mieć coś do ukry­cia ze spo­łecz­nie poży­tecz­nych lub oso­bi­stych powo­dów), warto pamię­tać, że ano­ni­mo­wość – czyli nie­moż­ność powią­za­nia dzia­łań, cech i twór­czo­ści danej osoby z jej toż­sa­mo­ścią – jest prak­tycz­nym środ­kiem zabez­pie­cza­ją­cym wol­ność czło­wieka. W skład tej ostat­niej wcho­dzi mię­dzy innymi prawo do nie­skrę­po­wa­nego wyra­ża­nia wła­snych poglą­dów (tzw. wol­ność słowa) i pry­wat­ność (wol­ność decy­do­wa­nia o tym, komu dać dostęp do infor­ma­cji o sobie). Źró­dłem prawa do wol­no­ści jest ludzka god­ność (digni­tas homi­nis) – jedyna zde­fi­nio­wana w kon­sty­tu­cji war­tość, która nie może być nigdy ogra­ni­czona przez usta­wo­dawcę i jedna z klau­zul gene­ral­nych sta­no­wią­cych pod­stawę inter­pre­ta­cyjną całego sys­temu prawnego.

    Balans i centralizacja
    Może jest więc tak, że rady­kalne dzia­ła­nia Ano­ni­mo­wych są po pro­stu odpo­wie­dzią na rady­kalne dzia­ła­nia glo­bal­nych apa­ra­tów wpływu, z któ­rymi jed­no­stce bar­dzo trudno się poro­zu­mieć, nie mówiąc już o jakim­kol­wiek oddzia­ły­wa­niu? Jest to w isto­cie pyta­nie o sku­tecz­ność demo­kra­cji nie­bez­po­śred­niej w odnie­sie­niu do ogól­no­świa­to­wego pro­cesu sta­no­wie­nia i egze­kwo­wa­nia prawa.

    Poczu­cie bez­rad­no­ści poje­dyn­czego, świa­do­mego glo­bal­nych pro­ce­sów oby­wa­tela, w obli­czu odle­głych bytów rzą­dzą­cych codzien­no­ścią, wynika z zachwia­nej rów­no­wagi na liniach jednostka-​​władza i jednostka-​​korporacja. W dobie cen­tra­li­za­cji przy­wódz­twa, powszech­nej cyfry­za­cji i bły­ska­wicz­nej wymiany danych, bar­dzo łatwo jest decy­do­wać o kwe­stiach lokal­nych, nawet nie odwie­dza­jąc danego regionu, a także pro­fi­lak­tycz­nie gro­ma­dzić infor­ma­cje o każ­dym oby­wa­telu czy o każ­dym pra­cow­niku, aby w razie koniecz­no­ści z nich sko­rzy­stać. Nie można tego samego powie­dzieć o jed­no­stce – w tym wzglę­dzie jest ona na stra­co­nej pozy­cji, bo nie ma środ­ków do archi­wi­zo­wa­nia i kore­lo­wa­nia tak wiel­kich ilo­ści danych, a dostęp do tych już zebra­nych jest dla niej mocno ogra­ni­czony. Wyjąt­kiem są oczy­wi­ście jed­nostki uprzy­wi­le­jo­wane, któ­rych aku­rat w Pol­sce jest cał­kiem pokaźna liczba. Na przy­kład w roku 2010 co trzy­dzie­sty Polak był inwi­gi­lo­wany – takie wnio­ski znaj­dziemy w rapor­cie Naczel­nej Rady Adwo­kac­kiej z ubie­głego roku.

    Mówi się wiele o trans­pa­rent­nym spo­łe­czeń­stwie, lecz w prak­tyce oka­zuje się, że jest to trans­pa­rent­ność jed­no­stronna (oby­wa­teli wzglę­dem dużych insty­tu­cji), a nie wza­jemna. Nie­rów­ność ta skut­kuje two­rze­niem oddol­nych ruchów spo­łecz­nych oraz ser­wi­sów oby­wa­tel­skich (takich jak np. Wiki­Le­aks), które wypeł­niają próżnię.
    Hake­rzy


    W medial­nych rela­cjach zwią­za­nych z ostat­nimi ata­kami na rzą­dową infra­struk­turę tele­in­for­ma­tyczną, sły­szy się o dzia­ła­niach hake­rów. Czy można o nich powie­dzieć, że to spo­łecz­nie lub poli­tycz­nie zaan­ga­żo­wa­nymi przestępcy?

    Haker (ang. hac­ker) pier­wot­nie ozna­cza osobę, która dosko­nale opa­no­wała twór­cze rze­mio­sło opie­ra­jące się na korzy­sta­niu z jakie­goś medium. Poję­cie to naro­dziło się w latach 60 na ame­ry­kań­skich uczel­niach tech­nicz­nych i pocho­dzi od słowa hack, które można w wolny spo­sób prze­tłu­ma­czyć jako odkryw­czy i nie­szko­dliwy psi­kus. Spra­gnieni roz­rywki inte­lek­tu­ali­ści o twór­czym uspo­so­bie­niu bawili się w ten spo­sób, na przy­kład zmie­nia­jąc zacho­wa­nie windy przez pod­mianę funk­cji przy­ci­sków ozna­cza­ją­cych pię­tra, albo kon­stru­ując urzą­dze­nia otwie­ra­jące drzwi uczel­nia­nego labo­ra­to­rium, aby dało się posie­dzieć przy kom­pu­te­rach poza ofi­cjal­nymi godzi­nami otwar­cia. Po jakimś cza­sie hake­rami zaczęto nazy­wać pro­gra­mi­stów, któ­rzy byli bły­sko­tliwi i oddani swo­jej pracy, a także skłonni do dzie­le­nia się wie­dzą z innymi.

    W ten spo­sób powstała społeczność hakerów, czyli ludzi o wyso­kich umie­jęt­no­ściach, dla któ­rych celem jest wymiana doświad­czeń i cią­głe pod­no­sze­nie kom­pe­ten­cji. Według Manu­ela Castel­lsa, autora trzy­to­mo­wej pozy­cji „The Age of Infor­ma­tion”, naj­waż­niej­szą war­to­ścią dla hake­rów jest wol­ność: wol­ność two­rze­nia, wol­ność dostępu do infor­ma­cji i wol­ność dzie­le­nia się wie­dzą. W skró­cie można powie­dzieć, że hake­rzy wie­rzą w wol­ność i we wza­jemną pomoc. Antro­po­lo­gia kul­tu­rowa nazywa ten typ spo­łecz­no­ści kul­turą darów – sza­cu­nek i pozy­cję spo­łeczną zyskuje się nie przez pano­wa­nie nad innymi, lecz przez dobro­wolną wymianę war­to­ścio­wych dóbr, aby wzmac­niać dobro­byt spo­łecz­no­ści jako całości.

    W przy­padku spo­łe­czeństw infor­ma­cyj­nych – w któ­rych wie­dza jest jed­nym z naj­waż­niej­szych dóbr – wspól­noty darów mają szansę na ponowny roz­kwit, ponie­waż infor­ma­cja może być wiele razy kopio­wana i dys­try­bu­owana w spo­sób bez­stratny. Pierw­szą więk­szą i współ­cze­sną spo­łecz­no­ścią tego typu był ist­nie­jący do dziś ruch wol­nego opro­gra­mo­wa­nia.

    Ze względu na spe­cy­fikę mediów i zapo­trze­bo­wa­nie na coraz bar­dziej krzy­kliwe tytuły mate­ria­łów, do prasy, radia i tele­wi­zji, zaczęły prze­do­sta­wać się przede wszyst­kim infor­ma­cje o hake­rach zaj­mu­ją­cych się bez­pie­czeń­stwem – zwy­kle przy oka­zji jakichś incy­den­tów zwią­za­nych z prze­ła­ma­niem zabez­pie­czeń waż­nych insty­tu­cji. W ten spo­sób wize­ru­nek hakera został poważ­nie znie­kształ­cony, a z cza­sem zaczęto tym mia­nem okre­ślać każ­dego, kto doko­nuje nie­do­zwo­lo­nych dzia­łań w Inter­ne­cie. Bywa to bar­dzo mylące, bo na przy­kład nie potrzeba więk­szych umie­jęt­no­ści, aby wspól­nie z innymi zablo­ko­wać dzia­ła­nie ser­wisu inter­ne­to­wego, tak jak miało to miej­sce pod­czas ata­ków wymie­rzo­nych w rzą­dowe strony WWW. Mówie­nie o tym, że ata­ków DDoS (roz­pro­szo­nych blo­kad dostęp­no­ści usług) doko­nali hake­rzy, jest ana­lo­giczne do okre­śla­nia mia­nem inży­niera kogoś, kto potrafi zepsuć samo­chód wsy­pu­jąc do zbior­nika z pali­wem tro­chę cukru. Oczy­wi­ście, nie­które ataki wyma­gają wie­dzy i umie­jęt­no­ści, np. te, w któ­rych trzeba obejść zabez­pie­cze­nia, znaj­du­jąc nie­znane wcze­śniej luki w opro­gra­mo­wa­niu, jed­nak warto zawsze brać poprawkę na znie­kształ­cony medialny obraz tak zwa­nego hakera.

    Wolne opro­gra­mo­wa­nie
    Richard M. Stallman (RMS) to ame­ry­kań­ski haker i pro­gra­mi­sta, który w napi­sa­nym przez sie­bie "Manifeście GNU" poru­szył pro­blem kło­po­tów licen­cyj­nych, jeśli cho­dzi o dzie­le­nie się wie­dzą doty­czącą pro­gra­mo­wa­nia kom­pu­te­rów. Zaczęło się od tego, że jesz­cze jako pra­cow­nik Labo­ra­to­rium Sztucz­nej Inte­li­gen­cji w MIT, chciał popra­wić pro­gram obsłu­gu­jący dru­karkę zain­sta­lo­waną w insty­tu­cie. Ory­gi­nalny nie dzia­łał zbyt dobrze, a dla mło­dego pro­gra­mi­sty było to wyzwa­nie połą­czone z chę­cią nie­sie­nia innym pomocy.

    Aby dobrze zro­zu­mieć dla­czego się zmar­twił, warto poznać dwa pro­ste ter­miny: pro­gram i kod źró­dłowy pro­gramu. Ten pierw­szy znają wszy­scy korzy­sta­jący z kom­pu­te­rów – pro­gram to po pro­stu zbiór instruk­cji wyko­ny­wa­nych przez kom­pu­ter, który pomaga czło­wie­kowi w żmud­nych zada­niach, np. w retu­szu zdjęć, edy­cji tek­stów, dru­ko­wa­niu, itp. Kod źró­dłowy to z kolei postać takiego pro­gramu, nad którą pra­cuje pro­gra­mi­sta. Kom­pu­ter nie „rozu­mie” kodu źró­dło­wego, dla­tego pod­daje się go odpo­wied­niemu pro­ce­sowi (tzw. kom­pi­la­cji) i tłu­ma­czy do formy goto­wej do uru­cho­mie­nia (programu).

    Kod źró­dłowy jest jak prze­pis kuchar­ski, opi­su­jący spo­sób przy­rzą­dze­nia potrawy, a powstały z niego pro­gram przy­po­mina gotowe danie już po ugo­to­wa­niu czy upie­cze­niu. Bar­dzo trudno byłoby poznać spo­sób przy­go­to­wy­wa­nia czy ulep­szyć recep­turę potrawy, mając tylko gotowe danie. Aby coś zmie­nić potrzebny jest prze­pis, któ­rym dodat­kowo można podzie­lić się z rodziną czy przy­ja­ciółmi. Ana­lo­gicz­nie bar­dzo trudno jest zmie­nić coś w pro­gra­mie kom­pu­te­ro­wym, gdy nie ma się dostępu do jego źró­dło­wej postaci.
    Stal­l­ma­nowi, który chciał popra­wić obsługę dru­karki, pro­du­cent jej opro­gra­mo­wa­nia odmó­wił dostępu wła­śnie do kodu źró­dło­wego. Nie mógł on więc zmie­nić błęd­nego dzia­ła­nie pro­gramu. Wie­dzą i kodem źró­dło­wym nie chcieli się dzie­lić nawet zazna­jo­mieni z tema­tem pro­gra­mi­ści, ponie­waż pod­pi­sali z pro­du­cen­tem odpo­wied­nie umowy o nie­ujaw­nia­niu. Roz­cza­ro­wany haker zauwa­żył, że idąc tą drogą, dopro­wa­dzimy do zablo­ko­wa­nia inno­wa­cji w świe­cie kom­pu­te­rów, a poma­ga­nie innym sta­nie się bar­dzo utrud­nione – zarówno dla pro­gra­mi­stów, jak i dla użyt­kow­ni­ków. Wizja świata, w któ­rym pogłę­bia­nie wie­dzy zależy wyłącz­nie od majęt­no­ści, była dla niego dru­zgo­cąca i posta­no­wił to zmienić.

    Tak w roku 1984 naro­dził się Pro­jekt GNU. Rok póź­niej stwo­rzono Free Software Foun­da­tion, która do tej pory spra­wuje pie­czę nad GNU i innymi przed­się­wzię­ciami tak zwa­nego wol­nego opro­gra­mo­wa­nia. Dzięki pracy pro­jektu udało się stwo­rzyć kom­pu­te­rowy sys­tem ope­ra­cyjny GNU (skr. GNU is Not Unix), któ­rego każdy może uży­wać, dys­try­bu­ować i ulepszać.

    W roku 1991 wspo­mnia­nemu sys­te­mowi bra­ko­wało jesz­cze dzia­ła­ją­cej czę­ści pozwa­la­ją­cej na komu­ni­ka­cję apli­ka­cji ze sprzę­tem – tzw. jądra sys­temu – jed­nak z pomocą przy­szedł tu fiń­ski stu­dent i haker Linus Torvalds. W ramach stu­diów stwo­rzył bra­ku­jący kom­po­nent, a ponie­waż sam korzy­stał z wol­nego opro­gra­mo­wa­nia, więc posta­no­wił oddać coś spo­łecz­no­ści i na tych samych warun­kach upu­blicz­nił wła­sne dzieło. Dzięki temu do pracy włą­czyło się bar­dzo wielu pasjo­na­tów, a w nie­dłu­gim cza­sie użyt­kow­nicy dostali do rąk kom­pletny i dzia­ła­jący sys­tem ope­ra­cyjny GNU/​Linux (sys­tem GNU z jądrem Linux), któ­rego powszech­nie okre­śla się mia­nem Linux.

    Wolna kul­tura
    W 2001 roku idee zapro­po­no­wane przez Stal­l­mana posta­no­wiono roz­cią­gnąć na obszar całej kul­tury nie­ma­te­rial­nej i dzięki pracy praw­nika, Lawrence’a Lessiga, sfor­ma­li­zo­wano postu­laty tak zwa­nego ruchu wol­nej kul­tury. W jego ramach zaczęto kon­stru­ować wolne licen­cje, czyli umowne zasady korzy­sta­nia z utwo­rów, któ­rych celem nie jest ogra­ni­cze­nie odbiorcy, lecz danie mu praw do roz­po­wszech­nia­nia i mody­fi­ko­wa­nia dzieł.

    Dziś możemy publi­ko­wać na jed­nej z popu­lar­nych, wol­no­ścio­wych licen­cji (np. Cre­ative Com­mons) i dzie­lić się twór­czo­ścią z innymi. Ci ostatni mogą użyt­ko­wać, dys­try­bu­ować, a cza­sem nawet zmie­niać tak wydane mate­riały, bez obaw o ewen­tu­alne rosz­cze­nia twórcy czy jego pra­wo­wi­tych reprezentantów.

    Pod­sta­wowy waru­nek – zarówno jeśli cho­dzi o zasady wol­nego opro­gra­mo­wa­nia, jak i wol­nej kul­tury – jest jeden: tak licen­cjo­no­wany utwór lub pro­gram musi być roz­po­wszech­niany na iden­tycz­nej licen­cji, aby każdy kto z niego korzy­sta, rów­nież był zobli­go­wany do podzie­le­nia się z innymi. Nazy­wane jest to wiru­so­wym aspek­tem i bywa przy­czyną spo­rów doty­czą­cych tego, czy nie jest to jed­nak ogra­ni­cza­nie wol­no­ści. Z tego też powodu powstały dodat­kowe warianty wspo­mnia­nych licen­cji, które pozwa­lają włą­czać objęte nimi dzieło do innego zbioru bez infor­mo­wa­nia o auto­rze i bez koniecz­no­ści wyda­wa­nia utworu zależ­nego na tych samych warunkach.
    Komu­nizm?

    Nie­któ­rzy sta­wiają tezę, że dzia­ła­nia ruchów wol­nego opro­gra­mo­wa­nia i wol­nej kul­tury, są prze­ja­wem komu­ni­stycz­nej postawy. Na pierw­szy rzut oka mamy tam prze­cież do czy­nie­nia ze zbio­rową odpo­wie­dzial­no­ścią i wspólną wła­sno­ścią, czy raczej ze współ­dzie­lo­nymi dobrami nie­ma­te­rial­nymi.

    Podej­ście takie jest mylne o tyle, że w komu­ni­zmie ludzie są zmu­szani do dzie­le­nia się z innymi nawet wtedy, gdy sami nie czują, że mają w nad­mia­rze. Pro­wa­dzi to po jakimś cza­sie do demo­ra­li­za­cji i poszu­ki­wa­nia spo­so­bów na to, aby to ktoś inny pra­co­wał na wspólne dobro. Te pato­lo­giczne zja­wi­ska tole­ru­jący je tłu­ma­czą cza­sem slo­ga­nem „gdy ktoś daje, to trzeba brać”. Bra­kuje tylko reflek­sji, że owym dawcą może być ktoś, kto naprawdę potrze­buje pomocy, a mimo to zmu­szany jest do poma­ga­nia zamoż­niej­szym od siebie.

    W praw­dzi­wie wol­no­ścio­wym modelu dzie­le­nia się twór­czo­ścią, jaki spo­ty­kamy w wol­nym opro­gra­mo­wa­niu czy w wol­nej kul­tu­rze, można raczej mówić o komu­ni­ta­ria­ni­zmie, czyli udzie­la­niu cze­goś innym z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli. Nie stoi to w żaden spo­sób w sprzecz­no­ści z pra­wem twórcy do wyna­gro­dze­nia, czy do ochrony dzieła, jeśli taka jest wola autora. To po pro­stu alter­na­tywa dla twór­czo­ści trak­to­wa­nej jako praca zarob­kowa. Twórcy wol­nego opro­gra­mo­wa­nia czy wol­nej kul­tury mogą potę­piać etyczną stronę blo­ko­wa­nia komu­ni­ka­cji spo­łecz­nej przez ogra­ni­cza­nie moż­li­wo­ści roz­po­wszech­nia­nia wie­dzy, jed­nak nie postu­lują przy­musu dzie­le­nia się, pozo­sta­wia­jąc tę kwe­stię każ­demu do oso­bi­stego rozstrzygnięcia.

    Cie­ka­wym zja­wi­skiem, pozwa­la­ją­cym stwo­rzyć dodat­kowy punkt odnie­sie­nia do tego rodzaju twór­czo­ści, są roz­ma­ite pro­jekty doto­wane z fun­du­szy pocho­dzą­cych z naszych podat­ków lub z unij­nych dota­cji. Jeśli przy oka­zji opła­ca­nego ze wspól­nych pie­nię­dzy pro­jektu powsta­nie dzieło, to czy nie powinno ono wró­cić do domeny publicz­nej? Byłoby miłym ukło­nem w stronę fun­da­tora, czyli spo­łe­czeń­stwa, gdyby mogło ono ponow­nie użyt­ko­wać wytwo­rzone dzieła, zmie­niać ich formę i two­rzyć utwory zależne wedle uzna­nia – oczy­wi­ście z uzna­niem ory­gi­nal­nego autor­stwa. Prak­tyka pro­jek­tów wol­nego opro­gra­mo­wa­nia i wol­nej kul­tury poka­zuje, że da się to zro­bić, i że da się też wpro­wa­dzać inno­wa­cje, nawet bez otrzy­my­wa­nia pomocy ze strony pań­stwa. Tym łatwiej więc powinno to przy­cho­dzić auto­rom, któ­rzy dostają za to pie­nią­dze. Być może usta­wo­dawca lub zarzą­dza­jący fun­du­szami powinni roz­wa­żyć wpro­wa­dze­nie obo­wiązku publi­ko­wa­nia na licen­cjach, które pozwolą każ­demu bez wyjątku na powie­la­nie, dys­try­bu­owa­nie i mody­fi­ko­wa­nie prac powsta­łych przy oka­zji sub­wen­cjo­no­wa­nych działań?

    Każdy jest twórcą
    W dzi­siej­szych cza­sach każdy może być twórcą – mamy cyfrowe apa­raty i kamery, kom­pu­tery potra­fiące prze­twa­rzać ścieżki dźwię­kowe i uła­twia­jące kom­po­no­wa­nie muzyki, moż­li­wość bły­ska­wicz­nego umiesz­cza­nia utwo­rów na łamach bloga czy ser­wisu spo­łecz­no­ścio­wego. Nie potrze­bu­jemy pośred­ni­ków, bo w mgnie­niu oka jeste­śmy w sta­nie dzie­lić się opi­niami i twór­czo­ścią, a nawet na tym zara­biać. Przy­kła­dem mogą być wir­tu­alne sklepy muzyczne, mecha­ni­zmy wymiany pli­ków, ser­wisy pozwa­la­jące sprze­da­wać rysunki i zdję­cia, inter­ne­towe domy aukcyjne.Z dru­giej strony w Pol­sce od lat dzia­łają orga­ni­za­cje zbio­ro­wego zarzą­dza­nia dobrami nie­ma­te­rial­nymi w sfe­rze filmu i foto­gra­fii, muzyki, a nawet słowa dru­ko­wa­nego. Jed­nak żaden ze zna­nych mi twór­ców – choć nie­któ­rzy z nich publi­kują w Sieci naprawdę wiele i wiem, że ich doro­bek jest powie­lany rów­nież na papie­rze i innych nośni­kach – nie otrzy­muje od odpo­wied­nich insty­tu­cji ani gro­sza (trzeba przy­znać, że wyjąt­kiem jest tu ZAiKS, jeśli ktoś pod­pi­sze z nim umowę). A prze­cież kupu­jąc na przy­kład płytę CD czy dru­karkę prze­zna­czoną do kopio­wa­nia (np. w punk­cie kse­ro­gra­ficz­nym), nabywca płaci pew­nym orga­ni­za­cjom wła­śnie za to, aby odpo­wied­nią część odda­wały auto­rom. Takie jest przy­naj­mniej szczytne zało­że­nie. Pro­blem ten sze­rzej komen­tuje na wła­snym przy­kła­dzie haker prawa i akty­wi­sta oby­wa­tel­ski Piotr Waglow­ski, w arty­kule z ser­wisu VaGla​.pl zaty­tu­ło­wa­nym "Otrzymałem odpowiedź z KOPIPOL-u".

    Mamy więc pew­nego rodzaju kryzys zarzą­dza­nia pra­wami autor­skimi i innymi dobrami nie­ma­te­rial­nymi. Dzięki Inter­ne­towi i obec­nym w nim usłu­gom powstała zupeł­nie nowa jakość, która nijak nie przy­staje do zało­żeń pole­ga­ją­cych na tym, że jakaś cen­tralna orga­ni­za­cja będzie nad­zo­ro­wała wszyst­kie stru­mie­nie infor­ma­cji w danym medium i zli­czała kogo wyna­gro­dzić i jaką kwotą. Temat jest jak naj­bar­dziej otwarty i zarówno użyt­kow­nicy dóbr kul­tury, jak i twórcy, mają tu wiele do powie­dze­nia. Pro­blem polega na tym, że – jak poka­zała sprawa nego­cja­cji doty­czą­cych ACTA – nie zapra­sza się ich do roz­mów, zastę­pu­jąc ich han­dla­rzami twór­czo­ścią i wspo­mnia­nymi orga­ni­za­cjami zbio­ro­wego zarzą­dza­nia. Rów­nież ruchy wol­nej kul­tury i wol­nego opro­gra­mo­wa­nia nie zostały pod­czas wspo­mnia­nych usta­leń dopusz­czone do głosu, a orga­ni­za­cje poza­rzą­dowe nie miały prawa wglądu w ich prze­bieg. A prze­cież w zało­że­niu kon­sul­ta­cje pro­wa­dzone były dla dobra twór­ców. Dla­czego więc nas tam nie zaproszono?

    Prawo nie dla każdego?

    Dzięki Inter­ne­towi zwięk­sza się liczba osób aktyw­nych kul­tu­rowo, to zna­czy takich, które czer­pią z wielu źró­deł i same coś two­rzą. Doty­czy to nie tylko sfery sztuki czy nauki, ale rów­nież sze­roko poję­tej poli­tyki. Nie satys­fak­cjo­nuje ich bierne uczest­nic­two w pro­ce­sach sta­no­wie­nia prawa, pole­ga­jące głów­nie na odbio­rze komu­ni­ka­tów z tele­wi­zji i roz­mo­wach przy obie­dzie. Chcą w pełni uczest­ni­czyć w tym co się dzieje w sfe­rze kul­tury czy poli­tyki, ale nie jako gwiazdy stu­dia, nie jako zawo­dowi posło­wie i pra­cow­nicy wyso­kich urzę­dów, lecz jako zaan­ga­żo­wani codzienną pracą spe­cja­li­ści, któ­rzy dokład­nie wie­dzą co trzeba zro­bić, żeby wyeli­mi­no­wać lokalne pro­blemy. Pra­gną dia­logu, który pozwoli im kształ­to­wać prawne rela­cje z pań­stwem i innymi obywatelami.


    Cho­dzi tu o potrzebę real­nego plu­ra­li­zmu, to zna­czy gra­nu­la­cji decy­zji – aby na przy­kład mecha­nik samo­cho­dowy mógł uczest­ni­czyć w opra­co­wy­wa­niu wymo­gów kanału napraw­czego, a miło­śnik sportu pomógł wybrać z kim i na jakich warun­kach zostaną pod­pi­sane umowy doty­czące orga­ni­za­cji mistrzostw świata. Gdyby sys­tem ten od dawna funk­cjo­no­wał w taki spo­sób, to być może pry­watna orga­ni­za­cja UEFA nie zosta­łaby wprost wpi­sana do pol­skiej ustawy, a ochrona war­szaw­skiego Sta­dionu Naro­do­wego nie musia­łaby blo­ko­wać wej­ścia oby­wa­te­lom, któ­rzy naru­szyli zobo­wią­za­nia pań­stwa wobec wspo­mnia­nego pod­miotu i przy­nie­śli apa­raty foto­gra­ficzne o matrycy więk­szej niż 5 MP. W komentarzu do wydarzenia Waglow­ski pisze:
    "To tylko inny obraz tego samego mecha­ni­zmu, który pozwala nie­kon­tro­lo­wa­nym przez nikogo pośred­ni­kom usta­lać ponad gło­wami oby­wa­teli nowe zasady w spo­łe­czeń­stwie, które ci oby­wa­tele niby tworzą."

    Piraci z Karaibów

    Raporty publi­ko­wane przez orga­ni­za­cje zaj­mu­jące się ochroną praw autor­skich, mówią o tym, że więk­szość inter­nau­tów pobiera z Sieci filmy oraz muzykę bez posza­no­wa­nia prawa autor­skiego. Może więc dys­ku­to­waną kwe­stią powinno być to, czy nie dosto­so­wać prawa do zacho­wa­nia więk­szo­ści, zamiast to, w jaki spo­sób kry­mi­na­li­zo­wać zacho­wa­nia ogółu i sku­tecz­niej egze­kwo­wać świadczenia?

    Kra­dzież jest prze­stęp­stwem, jest też moral­nie naganna. Spró­bujmy jed­nak przy­po­mnieć sobie, w jakich oko­licz­no­ściach zaczęto uży­wać tego okre­śle­nia w sto­sunku do dóbr nie­ma­te­rial­nych. „Ukra­dłeś mój pomysł” – może powie­dzieć jeden nauko­wiec do dru­giego, wyrzu­ca­jąc kole­dze, że pod­pi­suje się pod jego pracą. Jed­nak czy w świe­cie idei ist­nieje zja­wi­sko zaboru? Czy można ukraść myśl? Prze­cież ory­gi­nalny pomy­sło­dawca wciąż rozu­mie i prze­cho­wuje w pamięci to, co stwo­rzył. Tak naprawdę powstała kopia pomy­słu, a rosz­cze­nia doty­czą raczej poten­cjal­nych nagród za wyko­rzy­sta­nie go w prak­tyce i są umo­co­wane na wysiłku wło­żo­nym w pro­ces twór­czy autora.

    W roku 1967 powo­łano Świa­tową Orga­ni­za­cję Wła­sno­ści Inte­lek­tu­al­nej (World Intel­lec­tual Pro­perty Orga­ni­za­tion, WIPO), która choć for­mal­nie przy­na­leżna ONZ, zaj­muje się ochroną inte­re­sów posia­da­czy praw autor­skich, paten­tów i zna­ków han­dlo­wych. Naro­dziny tej orga­ni­za­cji, to początki sfor­mu­ło­wa­nia wła­sność inte­lek­tu­alna. Okre­śle­nie to, upo­wszech­nione na początku lat 90, dzięki zna­cze­niu pierw­szego członu, skła­nia odbiorcę do myśle­nia o wspo­mnia­nych ide­ach, jak o fizycz­nych obiek­tach, takich jak stół, krze­sło czy samo­chód. Łatwo więc na zasa­dzie ana­lo­gii mówić potem o kra­dzieży utworu czy pomy­słu, gdy naprawdę został on sko­pio­wany, a ory­gi­nał dalej ist­nieje.

    Pier­wot­nie prawo autor­skie powstało po to, aby wspo­ma­gać roz­wój pisar­stwa oraz sztuki. Celem prawa paten­to­wego było zachę­ca­nie wyna­laz­ców do dzie­le­nia się z innymi ide­ami, w zamian za pewien okres ochronny, pod­czas któ­rego nikomu, bez zgody autora, nie wolno sko­rzy­stać na wyna­lazku. Z kolei prawa chro­niące znaki han­dlowe stwo­rzono po to, aby kon­su­menci nie byli wpro­wa­dzani w błąd odno­śnie naby­wa­nych przed­mio­tów. Z bie­giem lat, gdy poszcze­gólne dzie­dziny twór­czo­ści sta­wały się coraz bar­dziej pod­dane han­dlowi, zaczęto korzy­stać z wymie­nio­nych praw w celu ochrony biz­ne­sów, zamiast w celu bez­po­śred­niej ochrony twór­ców i wspo­ma­ga­nia roz­woju spo­łe­czeń­stwa jako cało­ści. Dziś, gdy każdy może być twórcą i aktyw­nym odbiorcą kul­tury, widać to wyraź­nie, gdy tylko czy­nione są usta­le­nia odno­śnie tych środ­ków ochrony – do dys­ku­sji nie zapra­sza się wszyst­kich (twór­ców), ale wybrane korporacje.

    Może ostat­nio obser­wo­wane, mocne posu­nię­cia dużych gra­czy, to ich reak­cja na to, że spo­łe­czeń­stwo infor­ma­cyjne coraz wyraź­niej chce powrotu do pier­wot­nych zało­żeń zwią­za­nych z pra­wem autor­skim, pra­wem paten­to­wym czy pra­wami chro­nią­cymi znaki towa­rowe? Prze­cież celem two­rze­nia prawa powinna być przede wszyst­kim służba kon­su­men­towi – temu, który czyta, który kupuje codzien­nie różne pro­dukty i który ogląda filmy czy słu­cha muzyki. To kon­su­ment kształ­tuje rynek i gdy on sta­nie się nie­za­do­wo­lony, to i rynek nie będzie miał się naj­le­piej. Już teraz wytwór­nie stają czę­sto przed dyle­ma­tem, czy zgła­szać naru­sze­nia praw autor­skich w popu­lar­nych ser­wi­sach inter­ne­to­wych do dzie­le­nia się twór­czo­ścią, ponie­waż zbyt inten­sywne dzia­ła­nia ochronne spra­wić mogą, że popu­lar­ność wyko­nawcy spad­nie, jeśli prze­sta­nie on być widoczny w Sieci.
    Warto przy oka­zji zauwa­żyć, że ist­nieją ludzie skłonni pła­cić za wybrane utwory, jed­nak nie chcą cze­kać, aż dzia­ła­jąca opie­szale sieć dys­try­bu­cyjna je dostar­czy. Takie sta­no­wi­sko pre­zen­tują na przy­kład fani zagra­nicz­nych seriali tele­wi­zyj­nych, któ­rzy narze­kają, że daty uka­zy­wa­nia się odcin­ków w Pol­sce odda­lone są cza­sem o kilka mie­sięcy lub lat w sto­sunku do emi­sji w kraju pro­du­centa. Nie chcąc cze­kać, pobie­rają więc pro­duk­cje z sieci wymiany pli­ków. Czy ktoś nie­cier­pliwy, kto pobrał odci­nek serialu, ale nie mógł za niego zapła­cić, nawet jeśli chciał, jest więc pira­tem? To kolejne okre­śle­nie ukute przez media i orga­ni­za­cje sku­pia­jące han­dla­rzy twór­czo­ścią, które przy­pra­wia „gębę” ludziom pobie­ra­ją­cym z Inter­netu dobra kul­tury, nawet wtedy, gdy czy­nią to w ramach dozwo­lo­nego użytku oso­bi­stego, na przy­kład poży­cza­jąc cyfrowy egzem­plarz od przy­ja­ciela. Warto pamię­tać, że dopóki nie napa­damy na statki wraz z wesołą bry­gadą lwów mor­skich, z pew­no­ścią nie jeste­śmy piratami.
    Tylko ACTA?

    Ostat­nie zda­rze­nia na uli­cach więk­szych miast i w Sieci poka­zują, że do głosu zaczy­nają docho­dzić poko­le­nia nie­do­tknięte wyuczoną bez­rad­no­ścią. Zwy­kle są to mło­dzi ludzie, któ­rzy nie­wiele mają do stra­ce­nia („poko­le­nie 1500 brutto”), a wie­dzę o świe­cie czer­pią z mnó­stwa róż­nych źró­deł. Obser­wują dzia­ła­nia wła­dzy i widzą, że cele dekla­ro­wane nie pokry­wają się z celami rze­czy­wi­ście osią­ga­nymi. Chcą więc napra­wić źle, w ich prze­ko­na­niu, funk­cjo­nu­jący mecha­nizm, wyko­rzy­stu­jąc dostępne metody dzia­ła­nia. Nie potrze­bują w tym celu kata­li­za­to­rów w postaci gwiazd tele­wi­zji, ponie­waż sami mogą się ogła­szać i orga­ni­zo­wać, uży­wa­jąc Inter­netu. W glo­bal­nej sieci jest też miej­sce na dys­ku­sje, czyli na inte­rak­cje, któ­rych bra­kuje jed­no­kie­run­ko­wym kana­łom komu­ni­ka­cji, takim jak prasa, radio czy telewizja.

    Pro­te­sty zwią­zane z ACTA to tylko pierw­sza jaskółka, która zawia­da­mia o tym, w jakim kie­runku idą zmiany i z jakimi ludźmi będzie trzeba pro­wa­dzić dia­log. Znaj­dziemy wśród nich zarówno tzw. Obu­rzo­nych (postu­lu­ją­cych rów­ność świad­czeń socjal­nych i zwięk­sze­nie podat­ków naj­bo­gat­szym), jak i oby­wa­teli o minar­chi­stycz­nych czy anar­cho­ka­pi­ta­li­stycz­nych prze­ko­na­niach (któ­rych celem jest polep­sze­nie warun­ków przez wyeli­mi­no­wa­nie nad­mia­ro­wych punk­tów decy­zyj­nych w pań­stwie, czyli likwi­da­cję więk­szo­ści urzę­dów). Można zna­leźć jed­nak kilka wspól­nych cech wśród przed­sta­wi­cieli docho­dzą­cych do głosu poko­leń – są to odwaga i wzra­sta­jąca niecierpliwość.

    Lite­ra­tura przedmiotu
     

    • AD, MA, „Poko­le­nie 1500 brutto” [online], Gdańsk, Wir­tu­alna Pol­ska, aktu­ali­za­cja 20.01.2012 [dostęp 30.01.2012], Dostępny w Inter­ne­cie: http://praca.wp.pl/title,Pokolenie-1500-brutto,wid,14183636,wiadomosc.html
       
    • M. Fili­ciak, J. Hof­mokl, A. Tar­kow­ski, „Obiegi kul­tury. Spo­łeczna cyr­ku­la­cja tre­ści” [online], War­szawa, Cen­trum Cyfrowe, aktu­ali­za­cja 01.2012 [dostęp 29.01.2012], Dostępny w Inter­ne­cie:
      http://creativecommons.pl/wp-content/uploads/2012/01/raport_obiegi_kultury.pdf
         
    • N. S. Kin­sella, „Prze­ciw wła­sno­ści inte­lek­tu­al­nej” [online], Fun­da­cja Insty­tut Ludwiga von Misesa, aktu­ali­za­cja 29.04.2009 [dostęp 26.01.2012], Dostępny w Inter­ne­cie: http://mises.pl/pliki/upload/kinsella-przeciwIP.pdf
       
    • R. M. Stal­l­man, „»Wła­sność inte­lek­tu­alna« to zwod­ni­czy miraż” [online], Boston, FSF, aktu­ali­za­cja 20.09.2011 [dostęp 30.01.2012], Dostępny w Inter­ne­cie: http://www.gnu.org/philosophy/not-ipr.pl.html
       
    • G. P. Świ­der­ski, „Wła­sność inte­lek­tu­alna” [online], Nowy Ekran, aktu­ali­za­cja 12.11.2011 [dostęp 27.01.2012], Dostępny w Inter­ne­cie: http://gps65.nowyekran.pl/post/37332,wlasnosc-intelektualna
       
    • P. Waglow­ski, „Bez­piecz­niej jest nie oglą­dać publicz­nie sportu i miliony pik­seli wol­no­ści oby­wa­tel­skiej” [online], War­szawa, aktu­ali­za­cja 29.01.2012 [dostęp 29.01.2012], Dostępny w Inter­ne­cie: http://prawo.vagla.pl/node/9649
       
    • P. Waglow­ski, „Otrzy­ma­łem odpo­wiedź z KOPIPOL-​​u” [online], War­szawa, aktu­ali­za­cja 21.05.2007 [dostęp 29.01.2012],
      Dostępny w Inter­ne­cie: http://prawo.vagla.pl/node/7274

    Paweł Wilk
    Autor arty­kułu jest od roku 1998 zwią­zany z ruchem wol­nego opro­gra­mo­wa­nia; uczest­ni­czy w pra­cach nad pro­jek­tami Free Software i publi­kuje na wol­nych licencjach.

    http://7freuds.com/spoleczenstwo/3874/wszyscy-jestesmy-anonimowi/

    Powyż­szy mate­riał jest roz­po­wszech­niany zgod­nie z warun­kami licen­cji Creative Commons Attribution-ShareAlike 3.0 Poland. Dozwo­lone jest kopio­wa­nie i dys­try­bu­owa­nie jego frag­men­tów i cało­ści pod warun­kiem zacho­wa­nia infor­ma­cji o pocho­dze­niu (łań­cuch URL), auto­rze i licencji.

    POWIĄZANE ARTYKUŁY
    - Reklama -

    NAJPOPULARNIEJSZE