Jednak powyższy obraz wymaga korekty już po krótkiej refleksji. W moim życiu bowiem królują i zapewne zawsze królować będą przepisy – kulinarne z jednej, a stanowione przez ustawodawcę z drugiej strony. W obu przypadkach redagowane swoistym dla swych dziedzin żargonem. Żargonem, który trzeba przyswoić i zrozumieć. Obie dziedziny to jednocześnie pole do popisu dla inwencji – z masy potencjalnych rozwiązań należy wybrać to najskuteczniejsze. Trafny wybór jest ważny nie tylko po to, by przekonać do swej argumentacji organ procesowy, ale także, by upiec smaczny sernik. Przepisy nigdy nie udzielają jednoznacznej odpowiedzi i to niechybnie zbliża obie dziedziny do siebie.
W swoim życiu, odkąd sięgam pamięcią, prawo i kulinaria współistniały i uzupełniały się wzajemnie. Z jednej strony zawód, ale też pasja. Z drugiej przede wszystkim hobby, które pewnie, niestety, nigdy nie stanie się zawodem. Próby znalezienia czasu na jedno i drugie to esencja mojej egzystencji. Stąd pomysł na takie dwa w jednym – blog funkcjonujący pod nazwą Gotuj z kodeksem.
Nie jest on skierowany do tych, którzy normy prawne znają jak zły szeląg, a ordynację podatkową czytają przy śniadaniu. Nie jest on także pisany dla kuchennych weteranów – to ja chciałabym się od nich uczyć. Choć jeśli i oni znajdą pośród moich wynurzeń coś dla siebie, będę wniebowzięta. Moim celem jest dotarcie przede wszystkim do tych, którzy – podobnie jak i ja – kuchnię uznają za najważniejsze pomieszczenie w domu. Względnie prosty język, przy użyciu którego staram się redagować „prawnicze” części wpisów sprawia, że moja propozycja może zainteresować tych, którzy przy okazji odkrywania arkanów kuchni, chcą skosztować przystępnie zaserwowanego prawa.
Osoby, które po raz pierwszy stykają się z moim blogiem, często pytają o inspiracje dla wpisów, szczególnie prawniczych ich części. Odpowiedź jest niezwykle prosta: pomysłów dostarcza mi samo życie. Czasem zainspiruje mnie rozmowa ze znajomymi, także problemy prawne, z którymi sami się borykają, czasem zaś podstawą dla wpisu jest historia, z którą spotkałam się osobiście przy okazji podejmowanej działalności zawodowej. Zdarza się, że osią tekstu jest zdarzenie z mojego własnego życia bądź wspomnienie, mające swe źródło w latach dzieciństwa. Rzadziej, jednak i to ma miejsce, wpis ma być okazją do wytknięcia błędów popełnianych przez scenarzystów popularnych seriali i filmów, czy sposobnością do zarzucenia swego rodzaju niekompetencji dziennikarzom i innym przedstawicielom mediów.
Muszę tu nadmienić, że na razie ta forma mojej sieciowej ekspresji to jedynie wynik moich pasji. Jak dotąd, prowadzenie bloga nie stanowi próby promowania jakiejkolwiek formy zawodowej działalności, co w obecnych czasach staje się popularnym sposobem pozyskiwania klientów przez młodych adeptów sztuki prawniczej. Takie podejście wynika z faktu mojej bardzo krótkiej obecności w wirtualnym świecie, a co za tym idzie, nieznanych losów, jakie czekają mój blog. Stąd też prowadzę swe zapiski pod indyferentnym pseudonimem Dziewczyna z kodeksem i w najbliższym czasie nie planuję łączyć go nie tylko z moją działalnością zawodową, ale i prawdziwymi danymi. Chciałabym, żeby blog był dla mnie i moich czytelników przede wszystkim źródłem kulinarnych inspiracji i okazją do nieustannego zgłębiania meandrów prawa, a przy tym gwarancją dobrej zabawy i mile spędzonego czasu. Tego Wam i sobie życzę!
Jeśli jesteś kulinarnym pasjonatem, a jednocześnie masz odwagę stawić czoła wyzwaniu, jakim jest próba zrozumienia skomplikowanych mechanizmów prawnych, blog Gotuj z kodeksem jest dla Ciebie !
Autorka bloga Gotuj z kodeksem